Pierwsze kroki

David Jevons


Jak wielu z was wie, od pewnego czasu piszę książkę o swojej duchowej drodze w tym życiu w oparciu o publiczne wystąpienia, jakie miałem przez wiele lat. Praca ta postępuje powoli z powodu, po pierwsze, braku dyscypliny i, po drugie, dlatego że dwukrotnie zmieniałem format książki. Ciągle jeszcze nie jestem pewny jak ją przedstawić ani jakie będą moje końcowe wnioski. Być może będę musiał włączyć do niej jedno czy dwa doświadczenia, które czekają jeszcze w przyszłości. Tak czy inaczej, pomyślałem że pokażę czytelnikom, jak wygląda pierwszy rozdział, gdyż trochę brakuje nam materiałów do tego numeru czasopisma (The Ramala Centre Newsletter, September 2002). Książka nosi prowizoryczny tytuł Full Circle – The Story of One Man's Journey from God to God (Pełny okrąg – Opowieść o podróży pewnego człowieka od Boga do Boga). Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy włączać szczegóły z osobistego życia, ale w końcu to zrobiłem, gdyż myślę, że pomoże to czytelnikowi lepiej zrozumieć pewne zdarzenia w moim życiu, o których wspominam w swoich wystąpieniach oraz, po drugie, gdyż troszkę ludzkich spraw nada książce lżejszego odcienia i niejako przyoblecze ciałem gołe kości, że się tak wyrażę. Wierzę też, że historię, którą zamierzam opowiedzieć, uznacie za fascynującą i inspirującą. Nawiasem mówiąc, następny rozdział nosi tytuł ... W drodze.

Gdzie zaczyna się moja historia? Na pewno nie w tym życiu, gdyż wierzę, że naturę naszego obecnego życia określa suma tego, czym byliśmy w wielu przeszłych życiach. Prawo karmy, akcji i reakcji, jest w tym względzie wszechobecne. Wierzę, że sami wybieramy nasze inkarnacje, role, jakie chcemy odegrać na tej wielkiej scenie Ziemi, na długo przedtem, zanim się urodzimy. Wierzę też, że wybieramy dusze, z którymi chcemy się inkarnować i doświadczać oraz dzielić ludzkie życie, a w szczególności, jeśli w przeszłości zetknęliśmy się z wielkimi Mistrzami duchowymi, wybieramy pobyt na Ziemi razem z nimi, gdy oni ponownie się inkarnują. Tak więc, na przykład, jeśli byłem wielbicielem Pana Kriszny, gdy pięć tysięcy lat temu on był na Ziemi, prawie na pewno wybrałbym inkarnowanie się z nim, kiedy obecnie wrócił w postaci Śri Sathya Sai Baby. Nie mówię tego, by uzasadnić moje zainteresowanie nim, ponieważ byłbym i tak zainteresowany nim jako awatarem, lecz po prostu dlatego, że Sai Baba powiedział mi, że byłem z nim, gdy on żył w postaci Pana Kriszny. Jest też inny powód.

Pewną liczbę lat temu udałem się do wizjonera w Bombaju w Indiach, który odczytuje Księgę Bhrigu, która jest zbiorem zapisów żyć, tak minionych, jak obecnych i przyszłych, tam wymienionych dusz. Są to zapisy w sanskrycie na rolkach liści palmowych, a zostały dokonane tysiące lat temu. Księga Bhrigu zawiera znaczące zdarzenia z życia tych dusz. Wizjoner imieniem Kantilal Pandya zmierzył wymiary mojej prawej ręki, długość każdego palca tej ręki i spytał o datę urodzenia. Uzbrojony w te informacje potrafił znaleźć mój zapis w Księdze Bhrigu i z rolki zaczął wyczytywać pewne interesujące fakty o mnie, tj. o podróży mojej duszy poprzez wiele wcieleń. Tu powiem tylko, że powiedział iż ostatnie swoje życie spędziłem w północnych Indiach, gdzie byłem oddanym wielbicielem Śirdi Sai Baby, wielkiego świętego, który żył od roku 1835 do 1918 i który reinkarnował się w tym życiu jako Sathya Sai Baba. Poparciem tego stwierdzenia jest to, a nie może być to zwykły zbieg okoliczności, że Sai Baba dał mi sygnet, który pewnego dnia wykreował machnięciem ręki, i na którym odciśnięta jest postać Śirdi Sai Baby. Gdy poprosiłem go o zmianę tej postaci na jego własną, o coś co kilkakrotnie widziałem jak robi, Sathya Sai Baba nie zgodził się, czym podpowiadał mi, że Śirdi Sai Baba jest dla mnie ważny. Ów astrolog w Bombaju powiedział dalej, że w następnym swoim życiu inkarnuję się w południowych Indiach, gdzie znaczną część życia spędzę w aśramie Prema Sai Baby, następnej inkarnacji Sathya Sai Baby. Wydaje się więc, że jestem nieodłącznie powiązany z duchem kryjącym się za tymi trzema postaciami fizykalnymi. Wspomniał też inną ciekawą rzecz. Powiedział mianowicie, że chociaż w poprzednim wcieleniu żyłem w Indiach, bardzo pociągało mnie życie na Zachodzie, a w szczególności tamtejsza technika, i że rozmyślnie wybrałem życie na Zachodzie w celu doświadczenia obu tych rzeczy. Przepowiedział także, że po osiągnięciu wieku 75 lat na stałe zamieszkam w aśramie Sai Baby w Indiach i pozostanę tam do śmierci w wieku 89 lat. Tylko czas wyjawi czy tak będzie, ale niewątpliwie pomaga mi to zrozumieć powody, dla których w tej inkarnacji moje życie potoczyło się tak a nie inaczej.

Urodziłem się i wychowałem w angielskich Midlands i doświadczyłem wszystkich tych przywilejów, jakimi cieszy się lepiej sytuowana rodzina średniej klasy w Anglii: ładny dom, dostatnie życie i dobre wykształcenie. Byłem pobłogosławiony sielankowym dzieciństwem, które obejmowało chodzenie do szkoły z internatem, co mi się bardzo podobało. Jedyny kryzys wystąpił w moim życiu, kiedy miałem około osiem lat. Mojego ojca nagle zabrano do szpitala w stanie bliskim śpiączki i tracącego duże ilości krwi. Liczne testy nie pomogły wskazać przyczyny tej zapaści, a po wpompowaniu ponad dziesięciu litrów krwi bez zauważalnej poprawy, do matki przyszedł chirurg i powiedział, by spodziewała się najgorszego. Powiadomił też, że zamierzają przeprowadzić operację, by się przekonać, czy przyczyna nie leży gdzieś we wnętrznościach. Żywo pamiętam, jak wcześnie rano chodziłem ulicami przedmieść Birmingham rozmawiając z Bogiem i modląc się. Nie wiem skąd przyszła wtedy ta wiara, gdyż dotąd jedynym miejscem, gdzie byłem jakoś wystawiony na Boga, były lekcje z pisma świętego w szkole. Ponadto moi rodzice nie byli religijni, w ortodoksyjnym tego słowa znaczeniu. Niemniej, wtedy ze łzami w oczach prosiłem Boga, aby uratował mojego ojca, i złożyłem obietnicę, że jeśli zrobi to dla mnie, wówczas ofiaruję Mu swoje życie, w służbie Jemu. Chirurg w brzuchu ojca odkrył wrzód, który przy prześwietlaniu promieniami Röntgena zasłaniała fałda skóry. Dzięki temu ojciec został wyratowany. Mimo to wiele lat później mój ojciec powiedział mi, że miał odczucie iż wówczas miał umrzeć, ja zaś zawsze czułem, że miała z tym jakiś związek moja 'umowa' z Bogiem, acz nie znaczy to, że z Bogiem można się układać.

Byłem ochrzczony i wychowany w wierze kościoła anglikańskiego. W rzeczy samej chodziłem do szkoły The King's School, którą powszechnie uznaje się za najstarszą publiczną szkołę Anglii, i regularnie uczęszczałem na nabożeństwa w tamtejszej katedrze. Byłem bierzmowany przez samego arcybiskupa Canterbury, biskupa Fishera, przed ołtarzem katedry Canterbury, lecz nigdy nie czułem się zbyt dobrze w obrządkach Wysokiego Kościoła, a coś w środku mnie bardzo mocno buntowało się przeciwko przyjmowaniu Świętej Komunii. Nigdy nie potrafiłem zaakceptować wyjaśnień Kościoła jej symboliki czy odniesienia do współczesnego świata. Chociaż skończyłem szkołę zdobywając prawo do miejsca na Uniwersytecie Oksfordzkim, musiałem odbyć służbę wojskową, dlatego wstąpiłem do Królewskich Sił Powietrznych (RAF) jako pilot, odstawiłem Boga, stałem się agnostykiem i w pełni korzystałem z uciech życia. Miałem więcej wina, kobiet i śpiewu niż nakazuje przyzwoitość. Latanie stało się moją dogłębną pasją, tym bardziej kiedy okazało się, że mam do tego naturalne uzdolnienia. Los i kilka wypadków w RAFie w połączeniu z usilnymi prośbami rodziców, abym podjął mniej niebezpieczną pracę zarobkową, doprowadziły mnie w 1958 r. do zatrudnienia się jako pilot w liniach lotniczych BOAC. Ten zawód uprawiałem przez następne dwadzieścia sześć lat. Tak niewielu ludzi dostępuje błogosławieństwa pracy, do której mają prawdziwe zamiłowanie, ale mogę szczerze powiedzieć, że mnie cieszyła każda minuta tej kariery pilota, w rzeczywistości latałbym nawet gdyby mi nie płacili! W tamtych dniach przyjęcia dla załóg samolotów były nieodłączną częścią towarzyskiego życia – tak w domu, w wolnych dniach między lotami, jak i w drodze, w dniach odpoczynku załogi w egzotycznych i, czasami, bardzo nieegzotycznych miejscach. Podczas jednego z takich party w lecie 1963 r. w Weybridge (Surrey) spotkałem moją żonę, Ann.

Było to takie jak zwykle przyjęcie u jednej ze stewardess – panował tłok i hałas w zadymionej atmosferze i było mnóstwo alkoholu, głównie przywiezionego z zagranicy ze sklepów wolnocłowych. Spojrzałem po zatłoczonym pokoju i dostrzegłem ją. Chociaż trudno nazwać to miłością od pierwszego wejrzenia, niewątpliwie był to przypadek natychmiastowego uroku, tak na poziomie wewnętrznym, jak i na zewnętrznym. Okazało się, że moja przyszła żona była również stewardessą w liniach BOAC, ale chociaż mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań, ona była dokładnym przeciwieństwem mnie pod każdym względem. Ja urodziłem się pod znakiem Strzelca, ona pod Bliźniętami. Ja byłem introwertykiem, ona ekstrawertykiem. Była feministką, rzadkim okazem nawet na tamte czasy, i wierzyła nie tylko w równość płci w każdej dziedzinie życia, ale także w wyższość płci żeńskiej! Ja z kolei wierzyłem, że chociaż kobiety mają swoje miejsce, ale nie znajduje się ono w świecie mężczyzn. Nasze stosunki na płaszczyźnie fizycznej były od samego początku skazane na porażkę. Mieliśmy burzliwy i namiętny romans przez kilka miesięcy, a potem chyłkiem uciekłem od tej mocarnej i bezwzględnej kobiety. Była po prostu zbyt nietypowa, aby być prawdziwą! Wszak jej matka była medium (parapsychicznym), wierzyła w media i życie po śmierci, w reinkarnację, w karmę i w wiele innych ezoterycznych rzeczy, a wszystko to było zbyt wiele nawet jak na zbłąkanego chrześcijanina, jakim byłem. A jednak to pierwsze spotkanie z Ann miało okazać się drugim co do ważności zdarzeniem w moim życiu – zaraz za Sai Babą.

Moje spotkanie Ann oznaczało początek wewnętrznej podróży. To ona wprowadziła mnie w duchowe idee i rozumienie życia, które obecnie są moją drugą naturą. Pozostanę jej niezmiennie wdzięczny za tę wielką przysługę. Chociaż nasz romans skończył się, a krótko potem ona odeszła z BOAC by podjąć pracę najpierw w Kanadzie, potem w USA, i kształtować swoją karierę w świecie biznesu, dalej ją widywałem, lecz nasze stosunki stały się takie, jak między bratem i siostrą. Pożyczała lub polecała mi książki, które potem czytałem i, kiedy znów bywałem w Nowym Jorku podczas jednego z moich licznych lotów, spotykaliśmy się przy posiłku prowadząc głębokie dyskusje na duchowe tematy. Mile wspominam pierwszą z poleconych przez nią książek, Winged Pharaoh (Uskrzydlony faraon) Joan Grant, która w całości jest poświęcona reinkarnacji. Stopniowo zaczęły mi się otwierać oczy i trafiać do mnie ezoteryczne idee życia, które wcześniej potraktowałbym jako śmieszne. Tylko Ann zawdzięczam zainspirowanie do rozpoczęcia poszukiwań. Zostałem wprowadzony do parapsychologicznego świata, do mediów i seansów, do spirytyzmu, do channelingu i ezoterycznego pisma, do doktryn gnostycznych, do prac Wzniosłych Mistrzów, do prac Alice Bailey i Djwhala Khula, do teozofii, do tekstów Krishnamurtiego, do Bhagawad Gity, itd. itd. Ten proces mojej duchowej edukacji trwał prawie siedem lat i prawdopodobnie ciągnąłby się jeszcze przez wiele lat, gdyby nie włączył się los, albo przeznaczenie – nazwijcie to jak chcecie.

Była to jesień 1969 r. Ann przyjechała do Anglii odwiedzić swoją rodzinę. Tak się złożyło, że w tym samym czasie z USA przyjechał też na tournée z wykładami nauczyciel duchowy o nazwisku Dorothy Smith, która była również medium o nadzwyczajnych uzdolnieniach. Ann uczęszczała na prowadzone przez nią duchowe zajęcia w Nowym Jorku. Dorothy miała wygłosić wykład w centrali Towarzystwa Spirytystycznego Wielkiej Brytanii w Belgrave Square, a Ann zaprosiła tam mnie. Chętnie poszedłem i podobał mi się wykład, który dotyczył duchowego znaczenia przeszczepiania serca. Dorothy Smith okazała się dobrym mówcą. Widziałem jak podczas wykładu rzuca spojrzenia na publiczność. Zauważyłem jak jej wzrok spoczął na chwilę na Ann, a na jej twarzy pojawił się znaczący uśmiech rozpoznania. Potem przeniosła wzrok na mnie i zobaczyłem jak nagle mina jej rzednie w zdumieniu. Szybko jednak zebrała się w sobie i kontynuowała występ. Po wykładzie Ann zabrała mnie na podium, by mnie przedstawić jej. Dorothy dziwnym szeptem, który słyszałem, oświadczyła Ann: „To jest mężczyzna, za którego wyjdziesz.” Ann zareagowała mówiąc: „O, nie. Mam chłopaka w USA. Czy na pewno jego masz na myśli? David jest dla mnie tylko jak brat.” Lecz Dorothy była niewzruszona. Obojgu nam, Ann i mnie, jej oświadczenie wyjątkowo nie przypadło do gustu i opuszczaliśmy to pomieszczenie z odczuciem, że na tym koniec tej sprawy. Żadne z nas nie brało pod uwagę, by ślub wchodził w grę nawet jako jakaś odległa możliwość. Tę ideę odrzuciliśmy i postanowiliśmy wrócić do własnych spraw. Na nasze szczęście Dorothy Smith i przeznaczenie inaczej to widzieli.

Kilka dni później Dorothy Smith zadzwoniła do Ann i powiedziała jej, żeby możliwie szybko przywiozła mnie na odwiedziny do niej do Brighton, gdzie ona i jej mąż wynajęli apartament. Obiecała przeprowadzić dla nas sesję channelingu z Mistrzem Światło (Master Light), istotą która zwykła mówić przez nią, w celu rozstrzygnięcia sprawy naszego małżeństwa. Powiedziała, że jest bardzo ważne, byśmy przyjechali. Takie postępowanie Dorothy było rzadkością i Ann była pod wrażeniem jej życzliwej propozycji. Mnie sprawa małżeństwa specjalnie nie interesowała, gdyż nie miałem wątpliwości – nie chciałem się żenić ani z Ann, ani nikim innym. Zaintrygowała mnie jednak propozycja channelingu. Nigdy dotąd nie uczestniczyłem w takiej sesji, chociaż Ann opowiadała mi co się wtedy dzieje, gdyż przy wielu okazjach słyszała jak przez Dorothy mówił jej przewodnik. Nawet sama zaczęła rozwijać swoje mediumistyczne uzdolnienia. Tak więc Ann i ja pojechaliśmy samochodem do Brighton, gdzie ciepło przywitali nas Dorothy i jej mąż Melvin. Po paru wstępnych czynnościach Dorothy weszła w głęboki trans i niskim, mocnym głosem zaczęła przemawiać przez nią owa cudowna istota, Mistrz Światło, która określała siebie także jako Nauczyciel Świata.

Mistrz Światło powiedział nam, że jesteśmy spowinowaceni, tzn. jesteśmy dwoma połówkami jednej duszy, która pojawiła się przed eonami. Porównał to pokrewieństwo do dwóch stron tej samej monety. Mówił, że rzadkością jest, by takie dwie strony inkarnowały się na Ziemi w tym samym czasie i że myśmy tak postąpili w akcie poświęcenia, ponieważ zgodziliśmy się wykonać razem zadanie utworzenia na Ziemi Szkoły nauczającej Prawdy Niebios. Zanim zstąpiliśmy na Ziemię zgodziliśmy się pobrać zarówno w celu wykonania tego zadania, jak i by mieć specjalne dzieci, które odegrają znaczące role w nadchodzącym Nowym Wieku. Dalej opowiedział nam o niektórych z naszych poprzednich wcieleń i związków oraz o naszych duchowych dokonaniach i opisał problemy, jakie obecnie trapią świat i jak my możemy być w nich pomocni. Zakończył stwierdzeniem, że w tym wszystkim nie ma żadnego przymusu. Jeśli naprawdę nie chcemy się pobierać, nie musimy. Mimo wszystko będziemy mogli pracować razem na wyższych płaszczyznach egzystencji, ale jakaż to byłaby szkoda, gdybyśmy nie wykorzystali tej okazji wspólnej pracy na fizycznej płaszczyźnie życia. Oboje, Ann i ja, oniemieliśmy. Czuliśmy się złapani w pułapkę. Wracaliśmy do Londynu w kompletnym milczeniu. Tylko raz spytałem ją, czym jest owo spowinowacenie, gdyż nie rozumiałem tego, a ona chłodno próbowała mi to wyjaśnić. Później powiedziała mi, że pomyślała sobie wówczas: „Jak mam wyjść za kogoś, kto nie wie nawet czym jest powinowactwo!” Rozstaliśmy się prawie bez słowa – ja, by wrócić to swojej kariery pilota w Anglii, a ona do swojego amerykańskiego chłopaka i swojej pracy szefa przedsiębiorstwa relacji społecznych w Nowym Jorku. Nasze małżeństwo było skazane na niepowodzenie jeszcze zanim się zawiązało.

Niemniej, wkrótce oboje mieliśmy odkryć jeden z zadziwiających faktów dotyczących życia, mianowicie to, że jeśli dusza raz zetknie się z prawdą, wyprzeć jej już się nie da. Stopniowo, gdzieś z głębi naszych jestestw przyszło do nas zrozumienie, że to co zostało nam przekazane podczas channelingu, rzeczywiście było prawdą. W rezultacie trzy miesiące później przez telefon uzgodniliśmy, że powinniśmy się pobrać ufając, że Mistrz Światło miał rację w tym, co powiedział. Oczywiście, sama idea aranżowanego ślubu większości ludziom tu na Zachodzie wyda się kompletną niedorzecznością, a takim właśnie układem było to, w co myśmy mieli wejść. Chociaż miałem szacunek dla Ann za jej duchową wiedzę i mądrość, mało co znałem ją jako osobę, nie pocałowałem jej od siedmiu lat i na pewno nie kochałem jej w konwencjonalny romantyczny sposób. Jednak ufałem wewnętrznej intuicyjnej sile Boga, która popychała mnie do ożenku. W całej tej aferze czułem się bardzo spokojny. O naszej decyzji powiedzieliśmy Dorothy Smith, a ona zrobiła dla nas drugi channeling, gdy krótko potem przyleciałem do USA. Tym razem Mistrz Światło przekazał nam o wiele więcej informacji o naszym związku oraz powiedział gdzie i kiedy ślub ma się odbyć, jakie mają być obrączki i czego się od nas oczekuje. Obiecał też, że przemówi na naszym ślubie i pobłogosławi nas. Efektem tego wszystkiego był nasz ślub w dniu 27 marca 1970 r. w pięknej duchowej atmosferze kościoła w Old Greenwich w amerykańskim stanie Connecticut. Nabożeństwo było zarówno wzruszające, jak i inspirujące, a w jego środku ustami Dorothy przemówił Mistrz Światło. Nie mam pojęcia ilu przyjaciół Ann ze świata nowojorskiego biznesu wiedziało, że Dorothy była medium i znajdowała się wtedy w transie, oraz że normalnie nie miała tak niskiego, grzmiącego głosu, ale to Mistrz Światło wygłosił wtedy wspaniałą mowę o małżeństwie, zabrał nas i nasze pierścionki do starożytnej Atlantydy i pobłogosławił nam. Ostrzegł nas, że jeśli kiedykolwiek zrobimy coś złego nosząc te obrączki, one nas zniszczą. Po ślubie mieliśmy cudowne przyjęcie, a następnego dnia polecieliśmy do Anglii, by zacząć wspólne małżeńskie życie.

[tłum.: KMB; 2003.01.09]